Tłumaczenia - Biuro tłumaczeń - Biura tłumaczeń

Czy leci z nami tłumacz?

Czy zastanawiali się kiedyś Państwo, jak wygląda praca tłumacza konferencyjnego i jakich cech nie może zabraknąć tym, którzy wykonują ten zawód? Zawód tłumacza konferencyjnego to niewątpliwie jeden najbardziej stresujących, ale i najciekawszych zawodów świata. O dużej adrenalinie, motylach w brzuchu i nietypowych komplementach i rozmawiamy z Panią Utą Hrehorowicz – doświadczoną tłumaczką i wykładowcą akademickim.

Czy leci z nami tłumacz?VIVALANG: Kto nadaje się na dobrego tłumacza konferencyjnego, jakie trzeba mieć predyspozycje, aby wykonywać ten zawód?

Uta Hrehorowicz: Pomijam znajomość języków, z których lub na które się tłumaczy – to zbyt oczywiste. Chociaż warto tu wspomnieć, że bardzo często zaniedbywany jest język ojczysty, bo wydaje nam się, że to „dobrodziejstwo inwentarza” nie wymaga pielęgnacji.

Istotny jest – moim zdaniem – stres pozytywny. Innymi słowy taki stres, pod wpływem którego, albo raczej dzięki któremu, dokonujemy rzeczy, o które nie pokusilibyśmy się w sytuacji tak zwanej normalnej. To polega na niezwykłej mobilizacji i umiejętności odsunięcia się od własnego ja; na przetworzeniu zdenerwowania na energię. To byłaby predyspozycja najistotniejsza.

Ważna jest też ciekawość świata, bo to pomaga w budowaniu obszernej wiedzy.

Kolejną cechą istotną jest umiejętność równoczesnego postrzegania wszystkich sygnałów, jakie dobiegają z zewnątrz (czasem i z wewnątrz) i natychmiastowego przetwarzania tych sygnałów. Czyli duża podzielność uwagi i zdolność do wykorzystania tych wszystkich informacji, niekoniecznie ściśle związanych z samą czynnością tłumaczenia.

Jest wiele innych cech, które należałoby wymienić, choćby elegancja w sposobie bycia; nie wysuwanie się na pierwszy plan (tłumacze miewają do tego predyspozycję) i tym podobne, ale nie wiem, czy warto się nad tym rozwodzić, bowiem można się tego nauczyć lub wyuczyć. Zresztą znakomitą większość cech potrzebnych tłumaczowi można zyskać droga treningu.

W konkluzji jedynym rysem wrodzonym pozostaje ów stres pozytywny, który wydaje się być niewyuczalny, aczkolwiek nie wiem, co na to powiedziałby psycholog. Zapewne tego też można się nauczyć.

VIVALANG: No właśnie stres… Tłumaczenie symultaniczne (konferencyjne) porównuje się czasem pod względem ilości stresu, jaki ze sobą niesie, do pilotowania samolotu lub nawet rakiety, czy rzeczywiście tak jest i jak tłumacze sobie z tym radzą?

U.H.: To amerykańscy uczeni (jak zwykle…) przeprowadzili badania i uplasowali tłumaczy symultanicznych na trzecim miejscu. Istotnie, potrzebna jest umiejętność przeprowadzenia błyskawicznej analizy i syntezy, również błyskawicznej reakcji na popełniony błąd (chociaż w przeciwieństwie do pilota – nam błąd nie grozi śmiercią, najwyżej utratą dobrego imienia, ale na to trzeba znacznie więcej błędów, niż tylko jeden i nadto ktoś je musi zauważyć!).

Trudno powiedzieć, jak sobie z tym radzimy, myślę, że każdy z nas stosuje specyficzne, indywidualne strategie. Mamy całą panoplię sposobów na natychmiastowe skorygowanie ewentualnych „zboczeń z kursu”. Wyczerpująca odpowiedź na to pytanie mogłaby dać asumpt do artykułu naukowego. A jak radzimy sobie ze stresem? Tak jak wcześniej powiedziałam – nasz stres jest pozytywny. Podobnie jak pilot czy kosmonauta – uwielbiamy ten stres. Motyle w brzuchu.

VIVALANG: Tłumaczenie podczas konferencji to zajęcie, w które nieodłącznie wpisany jest element nieprzewidywalności i każdy z tłumaczy spotyka się z trudnymi, wymagającymi szybkiej reakcji tzw. awaryjnymi sytuacjami. Czy w Pani dotychczasowej karierze tłumacza konferencyjnego zdarzyła się sytuacja, którą Pani szczególnie zapamiętała?

U.H.: Ba, tu już wkraczamy w obszar anegdoty. Mogłabym o tym napisać powieść – rzekę albo zacząć się rozwodzić nad rolą tłumacza – mediatora, tłumacza – psychoterapeuty, tłumacza – negocjatora, tłumacza – mistyfikatora (o tak, są sytuacje, kiedy tłumacz wie lepiej, że czegoś przetłumaczyć nie wolno, albo przetłumaczyć trzeba troszeczkę inaczej), tłumacza – stymulatora, tłumacza – aktora, tłumacza – wodzireja, tłumacza – poety, tłumacza – improwizatora, tłumacza – kontrolera sytuacji nieprzewidywalnych – i tak dalej. A kiedy zdarza się, że mówca popełnił ewidentny błąd, na przykład twierdząc, że Chiny leżą w Australii, tłumacz musi natychmiast naprawić awarię, ale też podjąć przedtem decyzję: czy czasem niewiedza mówcy nie powinna być ujawniona…

Na pewno awaryjną okazała się sytuacja zaistniała na uroczystości wręczania Legii Honorowej Sławomirowi Mrożkowi 1 lipca 2003 roku. Georges Werler, wielki francuski reżyser teatralny i przyjaciel Mrożka, witał zgromadzonych gości. Posługiwał się przy tym listą osób zaproszonych i oczywiście nie wiedział, która z tych Bardzo Ważnych Osobistości przyjść nie raczyła. Ja wiedziałam, kogo nie widzę – i w trakcie tłumaczenia po prostu „wycinałam” taką czy inną ekscelencję, podjąwszy szybką decyzję po uprzedniej analizie (i syntezie) sytuacji.

Przyczyną innej anegdotycznej sytuacji stał się kiedyś Konstanty Gebert. Rzecz miała miejsce w szabas i okazało się, że nie wolno mu z powodów religijnych trzymać w ręce mikrofonu, a nie było do dyspozycji mikrofonów na stojakach. Tłumaczka musiała wyjść z kabiny i tłumaczyć konsekutywnie – jest to spory stres, kiedy nie jest się w danym momencie psychicznie przygotowanym na publiczne zabranie głosu z estrady. W kabinie jest się jednak trochę w ukryciu. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego zawsze trzeba przyzwoicie wyglądać.

Inna awaria miała miejsce we Francji, w trakcie nagrywania audycji radiowej idącej bezpośrednio w eter. Bohater audycji umówił się ze mną, że kiedy zechcę przejąć głos, dotknę go stopą. Chodziło też o to, żeby nie zmęczyć francuskich słuchaczy zbyt długą porcją języka polskiego (tłumacz – reżyser, dlaczego nie?). Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, ale nie przewidzieliśmy, że radiowcy ustawią pod stolikiem aparaturę i kopanie się po łydkach przestało wchodzić w grę. Pozostał kontakt wzrokowy. Na szczęście zadziałał w stu procentach, dzięki wielkiej klasie bohatera audycji.

Szczególnie zapamiętałam też wielką konferencję, kiedy to koledzy w kabinie angielskiej nie rozumieli delegacji z Indii, natomiast ja w kabinie francuskiej rozumiałam ich znakomicie, bo moja angielszczyzna jest dokładnie na takim (niestety) poziomie. Zrobiliśmy wtedy szybkie przetasowanie kabin.

Zdarzyło się także kilkakrotnie, że organizatorzy nie przewidzieli dodatkowego języka – popłoch! Kto przetłumaczy nagle z rosyjskiego, albo z angielskiego czy niemieckiego na konferencji z założenia wyłącznie francuskojęzycznej. To były trudne decyzje – tłumaczyć z języka, którego oficjalnie nie ma się w swojej kombinacji, którego od lat się nie praktykuje albo nie praktykuje wcale… Jakoś się udało.

Zachodzi wreszcie, nazbyt często niestety, konieczność tworzenia własnego tekstu w kabinie. To wtedy, kiedy orator mówi od rzeczy albo z powodu akcentu jest niezrozumiały (Włoch przemawiający po francusku albo ktoś z Kanady mówiący mieszaniną francuszczyzny i angielszczyzny…). Nazbyt często zdarza się słyszeć tekst niezrozumiały, powody można by mnożyć. Wtedy trzeba mówić na temat i do rzeczy „z głowy” – tu właśnie przydaje się wiedza i znajomość tematu.

Na koniec ostateczność: wyłączenie mikrofonu. Jeśli na sesji poświęconej Gombrowiczowi wchodzi na mównicę kolejny gombrowiczolog, który chce uraczyć słuchaczy tekstem czytanym w tempie nie pozwalającym go zrozumieć nawet publiczności…bo on musi swoje 30 stron przeczytać w 10 minut! Mikrofony zostały wyłączone i nikt tego nie zauważył. Bo skoro nawet polska publiczność nie nadążała ze zrozumieniem, to tym bardziej obecni na sali cudzoziemcy nie włączyli swoich słuchawek, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje.

VIVALANG: Podpowiedzmy jeszcze naszym Klientom, co można zrobić, aby poziom adrenaliny towarzyszącej tłumaczom podczas konferencji pozostał na rozsądnym poziomie?

U.H.: Klienci często nie zdają sobie sprawy, że praca tłumacza nie ogranicza się do świadczenia w kabinie w samym dniu konferencji. Tłumacz przygotowuje się do tego zdarzenia jak do poważnego egzaminu, bowiem musi być doskonale obeznany merytorycznie z tematem. Musi też przygotować słownictwo, często bardzo specyficzne. Jednym słowem, samo świadczenie tłumacza poprzedzone jest kilkoma dniami wytężonej pracy. Dlatego Klient, któremu zależy na dobrym przebiegu konferencji, powinien zadbać o materiały konferencyjne wcześniej i udostępnić je tłumaczom. I nie w ostatniej chwili, kiedy wchodzimy do kabiny. Wtedy już jest trochę za późno. Klient działa w ten sposób na własną szkodę.

Podobnie ma się rzecz z listą uczestników konferencji. Ileż to razy w panice musieliśmy dosłownie „wydzierać” takie listy organizatorom, jakby to była tajemnica państwowa. A tymczasem Klientowi powinno zależeć, żeby tłumacze nie kaleczyli nazwisk i nie pomijali tytułów, aby nie urazić uczestników. Tu też Klient powinien pomyśleć u sukcesie własnej konferencji.

Wreszcie zdarza się, że w czasie jakiegoś ważnego zgromadzenia powstają dokumenty: deklaracje, oświadczenia, uchwały. Paradoksalnie – kserokopie rozdawane są zebranym, ale pomija się kabiny. Odczytywaną uchwalę musimy następnie tłumaczyć – w dodatku tłumaczyć tekst czytany, co jest bardzo trudnym wyzwaniem – o ileż łatwiej by nam było, gdyby nam dano możliwość zapoznania się z dokumentem.

Reasumując – Klient, który dba o nasz poziom adrenaliny, działa głównie na własną korzyść.

VIVALANG: Oprócz stresu i wysokiej dawki adrenaliny tłumaczenie konferencyjne to na pewno mnóstwo okazji do zdobywania wiedzy i ciekawych doświadczeń. Najciekawsze zlecenie w Pani dotychczasowej pracy to…

U.H.: To zabrzmi paradoksalnie, ale każde kolejne zlecenie jest dla mnie najciekawsze i stanowi nowe wyzwanie. Wszystko jedno, czy to będzie na temat najnowszej wersji Dyrektywy Maszynowej, czy kongres teologiczny o Miłosierdziu Bożym. Wszystkie były i wszystkie będą najciekawsze.

Może najbardziej spośród wspomnień powracają trzy. Pierwsze związane z ogromnym wyzwaniem intelektualnym – tłumaczenie wykładu jednego z największych filozofów XX wieku,-Jacques’a Derrida – na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mówił o aporii przebaczenia przez 1,5 godziny i byłam w kabinie sama. Nie wierzyłam, że w ogóle zdołam to zrobić. Kiedy skończył mówić, myślałam, że wszystko dopiero ma się zacząć, to było takie „spłaszczenie czasu” jak po narkozie. Przez te minione półtorej godziny nie było mnie, był tylko mój mózg i mój aparat mowny.

Drugie i najprzyjemniejsze wspomnienie, to telefon od Krzysztofa Pendereckiego, który w 2000 roku odbierał w Cannes tytuł najwybitniejszego z żyjących kompozytorów i spytał, czy „zechcę Mu towarzyszyć”. I potem oczywiście pobyt w Cannes, uroczystości, na których tłumaczyłam i wywiady, o które prosili słynni dziennikarze, a także siłą rzeczy kontakt z naprawdę niezwykłymi ludźmi, bo jak cień musiałam (co za szczęście) chodzić za Maestro w różne miejsca, które jako osoba prywatna omijałabym szerokim łukiem z onieśmielenia.

Trzecie wspomnienie, o tyle bolesne, że obaj jego protagoniści nie już nie żyją, a są dla mnie Wielkimi Ludźmi, stanowi być może największe wyzwanie, jakiemu musiałam stawić czoła. To było tak zwane tłumaczenie „liaison” podczas kolacji. Jacek Kuroń i Bronisław Geremek, między którymi mnie usadzono, próbowali wytłumaczyć słynnym francuskim intelektualistom, czym jest polska specyfika. Jacek Kuroń mówił zawsze bardzo szybko, a tempo wzrastało w miarę – powiedzmy – rozwoju sytuacji. Geremek korygował wypowiedzi swojego przyjaciela, co od tłumacza wymagało podzielności uwagi. Kuroń – w tempie karabinu maszynowego – wplatał w swoją wypowiedź dowcipy, których zrozumienie wymagało dodatkowych wyjaśnień dla Francuzów. Czyli tłumacz (ja…) musiał mówić dwa razy szybciej, żeby na przykład zdążyć wyjaśnić dlaczego – kiedy już AK I hitlerowcy po raz kolejny odbili sobie wzajemnie leśniczówkę – przyjście leśniczego, który wszystkich rozgonił, jest naprawdę bardzo śmieszne.

VIVALANG: Z wykonywaniem zawodu tłumacza wiąże także prestiż i niejednokrotnie możliwość przebywania wśród osób znanych lub pełniących wysokie funkcje publiczne, choć zawsze w ich cieniu… Czy jednak praca tłumaczy bywa zauważana i doceniania?

U.H.: To pytanie ściśle wiąże się z tym przed chwila przywołanym najprzyjemniejszym wspomnieniem. Ale także z wieloma innymi okazjami, kiedy tłumaczyłam dla tak zwanych VIP-ów. Otóż ci właśnie ludzie, wbrew powszechnej opinii, są niesłychanie mili dla „personelu” (w końcu tłumacze nie są niczym innym), a to w sposób zupełnie naturalny. Wielcy ludzie nie muszą swojej wielkości podpierać zarozumialstwem. Miedzy innymi Jacques Derrida napisał do mnie potem prywatny list z podziękowaniami, który zachowuję prawie jak relikwię. A Penderecki parę lat po Cannes oświadczył w Radio France, że nagra z nimi audycję tylko pod warunkiem, że sprowadzą z Polski „jego tłumaczkę”. To są dowody docenienia nie wymagające komentarza. Ale też w gabinetach ministerialnych zawsze słyszy się przy pożegnaniu parę miłych słów na temat tłumaczenia. Albo dostaje się zaproszenie (prywatne) na uroczystość (oficjalną) w Belwederze tylko dlatego, że minister chciałby osobiście raz jeszcze wyrazić wdzięczność za tłumaczenia. Z Bardzo Ważnymi Osobistościami mam tylko bardzo dobre wspomnienia.

Natomiast chciałabym podkreślić z cała mocą, że brak podziękowań za tłumaczenie jest w moim mniemaniu KOMPLEMENTEM. Otóż oznacza to, że tłumacz był niezauważalny. Albo, mówiąc bardziej dosadnie – „nie dał ciała”. Jeśli organizatorzy albo uczestnicy zapominają podziękować tłumaczom, to jest rzeczą oczywistą, iż ci ostatni zapewnili komunikację komfortową i o to właśnie chodziło! Kiedyś brat Joachim ze zgromadzenia albertynów powiedział, że to niezwykłe, jak bardzo mnie „nie było”. Właśnie o to chodzi. Żebyśmy nie zapominali, że nasza rola jest służebna. Nasze ego i miłość własną możemy na pociechę karmić świadomością, że oni bez nas ani rusz!

VIVALANG: Jakie ciekawe wyzwania zawodowe przed Panią w najbliższym czasie?

U.H.: Nie wszystkie zamówienia są potwierdzone, więc nie czas o tym mówić. Ale, jak już powiedziałam, wszystkie są fascynujące i wyżej przywołane „motyle w brzuchu” sposobią się do lotu.

VIVALANG: Dziękujemy za rozmowę.

Grzegorz Kucharczyk
Dyrektor zarządzający. Absolwent filologii angielskiej na UJ. Tłumacz i pasjonat nowoczesnych technologii.

1 Artykuły referujące do tego wpisu

506 możliwych kombinacji językowych | Tłumaczenia konferencyjne, Grudzień 14th, 2010 on 21:28

[…] pisaliśmy już o pracy tłumaczy – o tym, jakich cech nie powinno im zabraknąć i o tym, jak kształci się tłumaczy konferencyjnych. Tym razem przybliżymy Państwu specyfikę […]